Wkurwienia w kategorii: ‘Zdrowie’
Wyjątkowo zimny wrzesień
25 września, 2024, Autor: NukaZawsze, kiedy wydaje mi się, że już wiem wszystko o życiu, wtedy przychodzi do mnie niespodziewana lekcja, jak by celowo ścinała mnie z nóg. Podcina mnie kosą i chowa się za drzewo, patrząc jak upadam. Prosto pod samochód.
Teraz patrzę na to z boku, ale sama nie wierzę, że mi się to wszystko przytrafiło – nawet nie w miesiąc, tylko w dwa tygodnie września.
Zaczynajmy.
W poniedziałek miałam wolne i poszłam do lekarza. Na – wydawać by się mogło – rutynowe badania. Widziałam jak uśmiech schodzi lekarzowi z twarzy podczas tego badania. Wyłapałam moment, kiedy zamilkł. Tak. Dokładnie to, co myślisz. Ale podobno niezłośliwy. Chociaż charakter torbieli okaże się dopiero po jej wycięciu. Krucho jak na początek tygodnia. Przyznam.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to dopiero początek.
W czwartek przyjechałam do biura. Nic nie zwiastowało tego, co miało się wydarzyć. I chociaż relacja z toksycznym szefem czułam, że zakończy się w najbliższym czasie – to raczej myślałam, że to wyjdzie z mojej inicjatywy. No cóż – byli szybsi. Dowiedziałam się później z forum, że podobno to standard, że usuwają takich ‘niewygodnych’ jak ja, czyli tych, co mają swoje zdanie i chronią swoich granic. I nie ja pierwsza, nie ostatnia. W tej pracy zasady zmieniały się podczas gry, a granice pracowników były naginane bardziej, niż proca do wystrzału. Niejednokrotnie robiliśmy coś, czego w umowie nie było, a że byłam w zespole jedyną osobą, która potrafiła pewne rzeczy wyciągnąć na światło dzienne, to prezes poczuł się zagrożony. I dobrze. Kij mu w dupę.
W piątek niespodziewanie się zaczyna. Silny ból brzucha z prawej strony, coś jakby wyrostek. Ledwo wyrabiam. Po czternastej jestem już w szpitalu na SOR, pół godziny później pod kroplówkami. Boli mnie niemiłosiernie przez cały ten czas. Leżę tam kilka godzin patrząc jak przezroczyste płyny lecą wprost do mojej żyły i jak jakiś student na łóżku na przeciwko mnie rzyga jak kot do czerwonego worka. Chyba zatrucie, ale od samych tych dźwięków, myślałam, że i ja oddam wszystkie ostatnie posiłki. Nieważne. Otumanioną lekami, w końcu wysyłają mnie na USG. Lekarz jakimś cudem nie mógł doszukać się wyrostka. Po dłuższych poszukiwaniach w końcu znalazł i rzekomo niczego niepokojącego się nie dopatrzył. Zjechałam windą z powrotem na SOR. Teraz już wypis ze szpitala i… no radź se pani. Do dziś nie wiadomo, co to był za ból i czemu tak kurewsko doskwierał. Byłam na tyle otumaniona lekami, że modliłam się, aby to nie wróciło jutro, jak już będę w domu. Na szczęście ten ból poszedł w pizdu.
Ale mija tydzień. Od piątku rozkłada mnie jakieś choróbsko. Gardło boli mnie w cholerę, czuję, że powoli tracę głos. Myślałam, że to jakieś zapalenie krtani, ewentualnie angina, albo pewnie jakiś kurewski wirus z powietrza. W sobotę rano robię szybki rekonesans po szafce z lekami i widzę, że już praktycznie niczego nie mam. Nie chcąc zwlekać, zbieram się do najbliższej apteki, a ta z kolei nie jest tak blisko, jak okoliczne sklepy Żabki. Kupuję co trzeba i wracając, idę jeszcze szybko po jakieś warzywa na stragan. Kolejka dłuży mi się niczym naszym babciom czasy PRL-u. Czuję, że coś dziwnego zaczyna mi się dziać z sercem. Napierdala w jakimś dziwnym rytmie. Już wiem, że tam nie wystoję. Nie robię zakupów. Wychodzę ze straganu i siadam na małym taborecie zaraz nad schodami. Próbuję odsłonić szyję, bo jest mi strasznie duszno. I wtedy pojawia się ten biały moment. Pustka. Nicość. Próżnia. Budzę się pod schodami, z zakrwawioną twarzą, z rozjebanym nosem i bólem… bólem wszystkiego. Jakaś blondynka nade mną próbuje ze mną nawiązać kontakt, po chwili słyszę jak dzwoni po pogotowie i zgłasza całe zdarzenie. Zadaje mi pytania i próbuje rozśmieszyć, abym tylko nie odpłynęła tam, skąd już raczej się nie wraca. Chwilami otwieram oczy i spoglądam na nią, ale z trudem mi to wychodzi. Krew płynie mi strumieniami po skroni, poliku, nosie i ustach. W kilka chwil robi się nade mną tłoczno. Leżę na tym betonie, ktoś naciąga mi kurtkę na plecy, nad głową tworzy mi się jakieś kółko przypadkowych gapiów. “Pewnie cukrzyca” – pada od pierwszej z babć. “Może padaczka” – dodaje druga. “A może śniadania nie jadła” – wtrąca trzecia. Puentą jest dla mnie czwarta z tych kobiet, która uzupełnia wszystko krótkim “Taka młoda…”. Wtedy czekałam jeszcze tylko na moment, czy doda słowo “…była”. Gdyby dodała, pewnie zamknęłabym oczy na zawsze, myśląc, że odcięło mnie bezpowrotnie i patrzę na siebie już z jakiejś innej czasoprzestrzeni.
Pogotowie przyjechało dopiero po 15-stu minutach. Słyszałam zażenowanie w głosie tej kobiety, która cały czas przy mnie była, jak i innych, okolicznych ludzi. Wiedzieli, że w takich momentach się nie zwleka.
W szpitalu robią mi test. Spontanicznie dowiaduję się, że mam Covid. A jakże, życie musiało skopać leżącego. O ile Covid przeszłam 2 lata temu, też dość ciężko, to nie wiem jak nazwać to, co spotkało mnie wtedy w sobotę. Z marszu wiozą mnie na izolatkę. Tam już seria kroplówek, a po niej zabierają mnie na tomografię twarzoczaszki. Po wszystkim wpada zamaskowany laryngolog i zabiera się za mój nos. Muszę przyznać, że miała wprawę niczym dobra krawcowa. Próbowała mnie podnieść na duchu, że widziała już gorsze nosy i że miałam naprawdę dużo szczęścia. To prawda. W końcu nie na co dzień człowiek ma tak bliskie spotkanie z płytą chodnikową, cudem nie trafia na jakiś wystający, ostry pręt, a przy tym – jakimś cudem zachowuje zęby i nie łamie kręgosłupa, nóg i żeber.
Laryngolog na szczęście nie musiała mi szyć ani ust, ani łuku brwiowego, jednak sama przyznała, że wyglądam jak po świeżym botoksie.
W domu w końcu zobaczyłam się w lustrze. Twarz napuchła mi jak świeża dynia. Nie opiszę Wam jaki jest ból dopiero co nastawianego, szytego nosa, z którego cały czas jeszcze leci krew, wraz z pojawiającym się – covidowym katarem, bólem głowy od upadku, palącymi migdałami, gorączką, kołatającym sercem i napierdalającym kolanem.
To już na szczęście częściowo za mną. Opuchlizna z twarzy zeszła mi całkowicie, a żółto-fioletowe sińce wchłonęła Heparyna.
W tym tygodniu pozałatwiałam sobie wielu lekarzy, specjalistów. Chirurg ogólny zakazał mi już naklejania plastrów, bo przecież “rana musi oddychać”. Jutro zakładam Holter, żeby zobaczyć co z tym sercem, dziś miałam EKG. Został mi jeszcze ortopeda i stomatolog do kontroli.
Temat numer jeden z tego wpisu – usuwam w przyszłym roku, bo takie mają terminy.
Pod względem doświadczeń wrzesień był dla mnie skurwysyńsko zimny. To najgorszy miesiąc w całym moim życiu. Ba – najgorsze 2 tygodnie życia. Czułam się jak w filmie “Oszukać przeznaczenie 6”. Skumulowane fatum, które przyjebało się jak rzep psiego ogona. Ale może nie ma tego złego i to wszystko miało jakiś sens z punktu widzenia, którego na tym etapie życia jeszcze nie znam. Nie wiem, ale skoro przeżyłam to wszystko, to chyba coś jeszcze na tym padole jest do zrobienia.
Uważajcie na siebie.
~ Nuka.
Tagi: skurwysyn, to, wrzesień, zimnyWork Hajs Balance – bezsenność
4 stycznia, 2021, Autor: Letalne PrącieW swojej robotniczej działce doszedłem w sumie do ściany. Mógłbym ryć dalej te same zagadnienia, ale takich super specjalistów na rynku wielu nie trzeba. Średniaków takich jak ja potrzeba najwięcej, ale im płaci się średnio. No i branża powoli zmierza ku końcowi… Nie jestem górnikiem, żebym dostawał odprawy kiedy okazuje się, że moja praca jest już niepotrzebna. A tak pewnie będzie za jakieś… 4? 6 lat? Zacząłem więc rozpatrywać jakiś krok w bok i zacząć się przebranżawiać. Najlepiej bezboleśnie.
I nadarzyła się okazja, że pracodawca podsunął mi nową rolę, więc nie musiałem chodzić na rekrutację w czasie pandemicznym. Inne zadania, większą odpowiedzialność, czyli to, czego chciałem. A no i brak jakiejkolwiek podwyżki, czyli tak zwany awans horyzontalny.
Pierwszy miesiąc był przejebany. Nie miałem się od kogo uczyć, ani z czego. Z dnia na dzień musiałem ogarnąć mnóstwo skilli, co skutkowało pracą po minimum 10h dziennie, czasem ponad 12. Drugi miesiąc to już wyhamowanko, wiedziałem już trochę co i jak, zaczęły się zaraz święta, więc ponad 2 tyg wolnego, piękna sprawa. Nie czułem przez cały ten świąteczny okres żadnego stresu, wszystko git. W tym roku nawet prezenty miałem już spakowane w połowie grudnia. Niby wszystko ok, ale przez cały ten czas, dosłownie noc w noc śnią mi się koszmary. Czym się martwię? Nie mam pojęcia. Ta robota nie jest wcale taka przejebana, zwłaszcza jak już się ogarnąłem. Ale jutro jest pierwszy dzień pracy po tej długiej przerwie i co prawda nie biję się z nikim we śnie, ale też kurwa nie śpię wcale.
Leżę więc z zamkniętymi oczmi i słucham jebanych kurantów sąsiada.
Bimm! – Pierwsza godzina napierdala z piętra wyżej.
Bimm! Bimm! – Druga w nocy.
Wziąłem telefon, żeby zdać tu relację. No i teraz czekam, aż mi się bateria wyczerpie. Ta fizyczna w organizmie, bo psychiczna już chyba siadła.
Do trzeciej zostało jeszcze kilka minut, czekam spokojnie na ten kojący dźwięk młotka rzucanego na kawał blahy. Tak w ogóle po ki huj komuś w domu gówno, co nakurwia gongiem w środku nocy?
Uczeń rozpłodnik
14 stycznia, 2020, Autor: FaquśZ racji tego, że z mojego życia nic mnie wkurwia w takim stopniu, żebym miał tu puszczać parę, to dawno mnie nie było. Ale gwizdek w czajniku wkurwienia z kapitanem państwo się odezwał no i jestem.
A wszystko zaczęło się od tego, że odezwał się do mnie kumpel, że musimy się spotkać i pogadać, bo gruba akcja jest. Myślę sobie: ,,pewnie siano chce pożyczyć, ciekawe na co? Narkodługi u jakichś lokalnych gangusów czy może wtopił? Nie, na narkodługi to jest zbyt chudy w uszach więc pozostaje to drugie.” No i trafiłem bez pudła, przy spotkaniu: pytam się go, o co się rozchodzi, a on mi na to, że wtopił i jego laska zaciążyła. Na mojej twarzy wystąpiło znane wszystkim „XD” we wszystkich możliwych rozszerzeniach plików, znane także jako „top kek”, lub bardziej popularnie: niekontrolowanym wyzwoleniem ładunku kpiąco-prześmiewczego. No i od słowa do słowa poznałem jego plan, który obejmował wyjazd na Słowację. I tak w późniejszej rozmowie dowiedziałem się, że ten kolega mój kochany nie ma nawet bladego pojęcia o antykoncepcji, zarówno o zwykłej i o awaryjnej, ani o rozwiązaniach dla takiej dość tragicznej sytuacji w jakiej się znalazł. Do tego stopnia, że uważał coitus interruptus za dobrą metodę zabezpieczania się, a chwilami słuchając go miałem wręcz flashbacki z głośnego dekadę temu filmu ,,galerianki”. Nie wytrzymałem i zwyzywałem go od debili, kiedy wspomniał, że jego laska chciała brać tabsy, ale on nie chciał, bo wg niego ,,wpływają na zdrowie”. No po prostu kurwa debil. Swoją drogą, warci siebie, żadne nie posiada pojęcia o tak ważnym temacie.
No i mając za sobą ten przydługawy wstęp mogę przejść do części głównej tej tyrady, jaką jest szczere plucie na podejście kapitana państwo do tematu edukacji seksualnej. Skoro lwia część rodziców nie potrafi/nie chce przekazać o tym wiedzy(chuja się nadają na rodziców w takim razie) to powinna się tym zająć instytucja publiczna, żeby nie było sytuacji zagrożenia spierdolenia życia przez zwyczajną niewiedzę. Ale że KP woli kłaniać się panom w sukienkach i przez to ta edukacja jest przedstawiana jako wymysł szatana deprawujący biedną młodzież, a zajęcia z takich tematów, jeśli są, to są opcjonalne(a tak przynajmniej było, kiedy byłem w tym pierdolniku zwanym szkołą) i prawie nikt na to nie chodzi, to potem się dziwić, że nikt kurwa nic nie wie, bo i skąd ma wiedzieć. Takie zajęcia powinny być nie tylko przymusowe ale wiadomości na nich powinny być gruntownie sprawdzane, żeby wtłuc wszystkim tłokom jak nie spierdolić sobie życia. Są badania pokazujące, że jeśli zapewnimy powszechny dostęp do wiedzy i antykoncepcji to spada liczba aborcji oraz niechcianych rozmnożeń.
Wiem, że szkoła nie uczy absolutnie niczego życiowego, ale nikt nie zabroni mi marzyć o lepszym świecie!
Inna sprawa to ten tzw kompromis aborcyjny. Ustalony przez smutnych panów w garniturach i sukienkach, których to problem zupełnie nie dotyczy, a przez to totalnie oderwany od rzeczywistości. Prawdziwy kompromis byłby wtedy, kiedy jak kobieta chce to robi aborcje, a jak nie chce to nie robi. To sprawa jej i jej sumienia wyłącznie. Koniec tematu.
Podsumowując, ten kraj coraz bardziej zaskakuje mnie swoim niesamowitym spierdoleniem i mam nadzieje, że to wszystko w końcu jebnie, a ja w tym czasie będę na to z satysfakcją patrzył np. z Kanady.
Hough!
Przychodnie, badania, lekarze
11 stycznia, 2020, Autor: Wkurwiony StefanKoniec kolejnej dekady przyniósł mi nieprzedłużenie umowy o pracę – która w połowie grudnia nieodwołalnie wygasła. Przerażony wizją niechybnej śmierci głodowej, ryzykiem rychłego spadku poziomu nikotyny we krwi – dodatkowo spotęgowanym brakiem jakichkolwiek większych rezerw w postaci lokat długoterminowych, kont walutowych, kamienic które dałoby się wynająć czy kosztowności – postanowiłem poszukać nowego zajęcia coby oddalić nieco w czasie w/w zagrożenia.
Raptem po dwóch tygodniach poszukiwania odezwał się telefon – „halo tu firma Janusz & Partners S.A. zapraszamy na rozmowę kwalifikacyjną”. W Wyznaczonym dniu udałem się pod wskazany adres. Na miejscu przywitał mnie bucowaty szefunio i całkiem miła paniusia z kadr. Rozmowa jak to rozmowa – seria bardziej lub mniej żałosnych pytań spuentowanych stwierdzeniem ”ma pan wyższe wykształcenie itd to dlaczego szuka pan pracy na produkcji?” W istocie moim marzeniem już od kołyski było wypruwać sobie żyły w takim syfie, mniejsza o to, żyć z czegoś trzeba, a w tym zadupiu trudno o cokolwiek lepszego przynajmniej dopóki nie urżnę sobie ręki albo nogi, żeby mój dobrodziej mógł na mnie dofinansowanie dostać z racji grupy, ewentualnie nie naklepię piątki bachorów i będę miał więcej niż zapierdalając 170h/tydz. W efekcie otrzymałem tę pracę i zostałem skierowany na badania. Tutaj zaczyna się właściwy wkurw.
Ze świstkiem, bladym, mroźnym świtem o porze tak wczesnej że nawet CBA nie śmie o niej pukać do drzwi swoich ”klientów” stanąłem w kolejce. Już po dwudziestukilku minutach dopchałem się do magicznego okienka z napisem ”rejestracja”. Babsztyl siedzący tam, pamiętający z pewnością czasy Gierka (tak zresztą jak cała ta przychodnia) z pod okularów + 4 dpi i podwójnego podbródka zmierzył mnie wzrokiem po czym wysapał ”słucham”, podałem skierowanie, paniusia z trudem uniosła się z obrotowego krzesła pogrzebała w szufladach regału wręczyła mi kartotekę po czym znów wymamrotała ”tam gdzie napisane medycyna pracy siadać i czekać, pan doktor przyjdzie za godzinę” Koniec końców lekarz przyszedł wypisał skierowania do specjalistów i laboratorium i wtedy zaczęła się prawdziwa gehenna.
Krew pobierała mi jakaś praktykantka która ”dopiero się uczy” i wyjątkowo opornie jej ta nauka szła, nie znam się na tym ale wkłucie się w widoczną żyłę, nie jest chyba sztuką z pogranicza wiedzy tajemnej, której przeciętny zjadacz chleba musi się uczyć pół życia. Z drugiej strony jednak, trudno wkłuć się czymś tak tępym jak tępa była ”igła” na końcu jej strzykawki. Skutki tego rutynowego zabiegu odczuwałem przez dwa kolejne dni, a siniaki wokół łokcia mam do teraz. Wizyty u kolejnych specjalistów przebiegły mniej lub bardziej przyjemnie. Czekanie godzinami w poczekalni wypełnionej pacjentami w wieku 60+ i wysłuchiwanie obrzydliwych historii z pogranicza horrorów erotycznych, połączone z pilnowaniem swojego miejsca w kolejce (bo niektórym wydaje się że jak ktoś nie przyszedł o lasce to może poczekać) to wymarzony sposób spędzania dnia. Nie wiem czy ci ludzie są rzeczywiście tak schorowani, czy po prostu to ich rozrywka. Ostatecznie po trzech dniach nierównej walki lekarz wypisał mi papierek ”zdolny do wykonywania pracy na wskazanym stanowisku” spierdoliwszy mnie uprzednio że za dużo palę (taką diagnozę sam potrafię postawić i nie potrzebuję sześciu lat studiów medycznych) Koniec całej tej drogi przez mękę uczciłem oczywiście paczką papierosów myśląc o dalszych ”przyjemnościach” czekających na mnie tym razem w nowej tyrze.