Wkurwienia w kategorii: ‘Niewkurw’
Wystąpił błąd
10 września, 2024, Autor: kotDawno nie pisałem. Związku brak od łoo bedzie dawno, życie rozjebane do cna, psycha kompletnie padła. Fizyka ledwo się jeszcze broni.
Znowu. Brak sił do walki ze swoimi lękami. Gubią mnie zawsze. Kończą to, co dla mnie się liczy, co jest najważniejsze, albo przynajmniej kompletnie rzucają o bruk mną, moimi emocjami, uczuciami, znajomościami i… Ogółem.
Żadne moje przepraszam wypowiedziane nawet po stokroć nie sprawi, że wybaczę samemu sobie iż dałem się kolejny raz pokonać swoim własnym stresom i zraniłem… Nie umiem nie mieć do siebie żalu. Każdy błąd pamiętam. Każdy, te z dzieciństwa też.
Nikogo nigdy nie chcę skrzywdzić a zawsze coś zpierr…
I ten brak odwagi, by mówić wszystko, chociaż zawsze umiałem wprost wobec każdego.
Musiałem się wypisać. Pewnie to skasuję.
Trzymcie się, nie dajcie zwariować się temu co Wam się wydaje ani depresji czy czemukolwiek z resztą.
Dziś już ani cześć, ani czołem…
7 października, 2022, Autor: Nuka– Cześć i czołem!
Tak zawsze witała się moja była szefowa. Wchodziła do biura i wszyscy wiedzieli, że ani „cześć”, ani „czołem” nie zweryfikuje tego, w jakim weszła nastroju. Mogła to być zarówno kipiąca pokrywka, jak i bigos dochodzący na małym ogniu. Nikt nie wiedział, czy jej szalony uśmiech z porcelanowymi zębami to zwiastun piątkowego team buildingu, czy raczej tego, aby zanurzyć łeb w papierach i reagować tylko w razie usłyszenia własnego imienia. Ot – to była czarownica.
Jej czupryna przypominała mi zawsze rasowego pudla. Kręcone loki wiły się jak u lalek z dawnych segmentów naszych ciotek.
Chód zaś miała typowo męski. Wiecie o czym mówię – ociężały, pewny krok. Miała w sobie coś, co kazało nam myśleć, że jest self-mejdem w tym biznesowym, miejskim półświatku. Pozwoliła nam wierzyć w ogromny rozwój firmy, niepoprzedzony jakimiś sensownymi dokonaniami. Tych dokonań nie ma do dziś, ale idea była słuszna. Nie było tu owocowych czwartków, jednak obie z zastępczynią banany miały zawsze, jak przychodziło do świątecznych zdjęć. Kilka mikołajów z czekolady terravita, aby nas przedświątecznie nastroić, leżało na naszych biurkach, nim ktokolwiek przekroczył próg firmy 23 grudnia.
Z pracy w tym miejscu lubiłam tylko kawę z ekspresu. A trzeba dodać, że lepiej było nie chodzić na nią za często. Należało przy tym pokonać smoka, czyli owego pudla, który to siedział między moim biurem, a czymś na kształt korytarza połączonego z działem HR. Czujne oko pudla, niby zaaferowana księgowością i całym tym syfowskim ZUS-em, na który się przedsiębiorcy skarżą, potrafiło wyłudzić kilka sekund, aby rzucić spojrzenie pełne mroku, zimnej pustki i tajemniczości. Robiła to na tyle skutecznie, że nawet pianka w kawie opadała sama, nim człowiek doczłapał się do biurka.
W biurze miałam jedną fajną kumpelę. Siedziałyśmy obok siebie, niemal biurko w biurko, a powroty z pracy wspominam udanymi śmiechami z całego tego cyrku. Zżyłyśmy się na tyle, że kontakt mamy do dziś i wspomnienia z tamtego mało udanego epizodu zawodowego, również czasem jeszcze – przejawiają się w naszych rozmowach.
Zmierzam do tego, że było to miejsce, w którym chyba na tamten czas – nie znalazłam się przez przypadek, bo zapoczątkowałam falę odejść dla osób, które były tam kilka lat. Pamiętam, że to było po świętach, jakoś styczeń. Być może perspektywa Sylwestra i całego tego noworocznego nastroju sprawiła, że powiedziałam sobie, że nie zostanę tam ani kropli krwi dłużej. Powiedziałam o tym kumpeli z biura. Przyjęła to normalnie, trochę nawet na chłodno – bo miała świadomość, że wiąże się to ze zwielokrotnioną dla niej pracą. Tego samego dnia, złożyłam papiery. Jako, że ona też nienawidziła tego miejsca podobnie mocno jak ja – odeszła jakoś miesiąc/dwa po mnie. W międzyczasie uciekła nasza znajoma z działu HR. Też już miała dość słuchania krzyków, wiecznych pretensji pudla i jej niesprecyzowanych oczekiwań. Gośka zresztą miała na to swój sposób – była uprzejmia i miła dla niemiłych i nieuprzejmych, ale minusem było to, że mocno to odreagowywała. Kilka razy minęłam ją ze łzami w oczach na korytarzu. Mówiła kilkakrotnie, że ma dość, ale będąc samotną matką – ciągnęła ten wózek „dla dobra syna”. Niedługo po Gośce, jedna zaszła w ciążę i ślad po niej zaginął. Do dziś nie wiadomo, co tam się podziało, ale podobno już do firmy nie wróciła. Podobnie było z Asią, która w równie błyskawicznym tempie, poczuła instynkt macierzyński i odleciała czym prędzej. Nagle połowa firmy zrobiła się bardzo płodna. Był jeden chłopak, ale go zwolnili. Nie oddał jakichś tam kluczy szefowej – czyt. zapomniał, czy nie wiedział, że ma przynieść i tyle go widzieliśmy. Na pokładzie została wtedy prawa ręka szefowej – czyli jej dyrygent, a w zasadzie pułkownik rozsyłania ostatnich ocalałych po kątach oraz dwie dziewczyny z HR. Ekipa musiała na cito dokoptowywać nowych członków zespołu, bo nie były w stanie ze wszystkim wyrobić.
Nic dziwnego. Statku już nie było, trzeba było zacząć ratować tratwę.
Zaczęły zatrudniać na zlecenie, bo już totalnie nie miały nadziei dla nowych pracowników, zwłaszcza przy kilku ciężarnych w ostatnim czasie i przy nowej makulaturze o rezygnacji drugiej połowy zespołu, a przy tym – umowy te opiewały na śmieszne kilka tygodni. Potem zaś były wydłużane o następne kilka tygodni. I tak niemal w kółko. Czysty cyrk, czyli to – co pudle lubią najbardziej.
Spotkałam ją kilka razy na mieście. Jak to ona, niby zaaferowana swoimi sprawami, ja zresztą – co dość oczywiste – też nie patrzyłam zbyt intensywnie w kierunku lokowanej porcelany, bo nawet po latach – po co było odświeżać wspomnienie o spojrzeniu zimnej i niewzruszonej skały.
Jak dla świeżaka po studiach i pierwszej pracy w zawodzie, to miałam wrażenie, że życie przybiło mi piątkę. Soczystą.
Ręką Pudziana.
Prosto w twarz.
Naukowe realia mocno różniły się od klimatu, którego doświadczyłam na pierwszej swojej, zawodowej scenie.
Bo sceny to tam były – iście dantejskie – i to, że to miejsce jeszcze w jakiś sposób funkcjonuje – zawdzięczyć można chyba tylko temu, że szefowa jest jakimś pociotkiem miejskiego urzędasa. Nie wiem, zostawmy to jej, ale ciekawym jest, że po tym zdarzeniu – co roku na tych wigilijnych zdjęciach – tylko połowa obsady jest ta sama. Jak łatwo też się domyślić, nikt nie robi większej kariery, bo pudel skutecznie ją blokuje. Oznaczałoby to też pewnie, że sama musiałaby w którymś momencie abdykować, a jakieś podstanowisko managera na ten zwierzęcy folwark – rzecz jasna, nie było przewidziane. Tego jej narcystyczna osobowość już by nie zniosła.
Zastanawia mnie tylko, ile jest jeszcze takich januszexów na świecie, tworzących na wejściu piękne wizje, gdzie podcina się skrzydła młodym ludziom, daje im taki prewencyjny wpierdol, tak żeby o – nie myśleli, że będzie łatwo, a na koniec – zależnie jeszcze od koniunkcji Marsa z Uranem – wyrzuca ich za nie przyniesienie w zębach kluczy. Cieszę się, że to ja zrezygnowałam z nich, a nie na odwrót. Bo taki obrót sytuacji byłby tylko kwestią czasu w tej firmie. Co zabawniejsze – jak się okazało po podpisaniu już umowy – obie z zastępczynią lubowały się w sprawach sądowych i dość często słychać było za ścianą ich głośno precyzowany plan na któregoś z klientów, w których to nie brakowało stwierdzeń typu: „tak, dojebiemy go do ziemii”, co siłą rzeczy – chyba nawet słusznie – napawało słyszących to pracowników strachem i lękiem. Fajny start kariery zawodowej, co nie? :D
Dziś myślę o tym: Kurwa, gdzie ja byłam…
Dziś już czytam didaskalia. Pismo małym druczkiem na końcu umowy jest ważniejsze, niż to, co jest na jej wstępie. Czytam wszystkie aneksy, które ktoś mi wręcza. Czarno na białym, lubię mieć dowody. Ale życie srogo uczy. To cenne, drogie lekcje, mocny wpierdol, a jak się nie nauczysz – to wierz mi, że życie daje Ci powtórkę w nowym miejscu. Dlatego zawsze lepiej jest zaliczyć sprawdzian za pierwszym razem.
Jak zawsze:
~~ Wasza Nuka ~~
niewkurw absolutny
16 stycznia, 2020, Autor: skrycie_zlyOd bardzo dawna regularnie czytam tu jak ludzie się wkurwiają i wylewają żółć wygenerowaną przez ciężar żywota, w tym co jakiś czas także moje własne wypociny – niektóre nawet sprzed kilku ładnych lat. Pomyślałem, że fajnie by było jakoś podsumować swoje wywody, żeby moja wirtualna postać miała ręce i nogi.
Zdaję sobie sprawę z tego, że może wydawać się, iż bycie zadowolonym nie ma związku z przeznaczeniem tej strony, ale uważam że jest wręcz przeciwnie, tak jak zimno to 'ciepło ujemne’ – jestem wkurwiony na -273,15 stopni celsjusza :)
Tak więc 10 minut temu rozplaszczyłem zadek na krzesełku na balkonie, zapaliłem fajkę i dotarło do mnie, że kupiłem niemal wszystko co najbardziej chciałem mieć jako gówniarz, mieszkam tam gdzie planowałem, mam względnie dobrą pracę na godnych warunkach, umówiłem się z kobietą która od dawna mi się podobała, jestem zdrowy (a przynajmniej tak mi się wydaje), mam dobrych przyjaciół, rodzinę w pełnym składzie i plany na przyszłość. Bardzo wygodnie mi w sercu i – co nie jest takie powszechne u postdepresyjniaków – mam ochotę wstać rano i przeżyć kolejny dzień.
Możliwe że to stan przejściowy, pozorna nirwana spowodowana dużą ilością dobrych uczuć w krótkim czasie, ale w środku czuję, że osiągnąłem jakiś mentalny kamień milowy i od tej pory będzie już odrobinkę inaczej, a ten wpis ma mi o tym przypomnieć jeśli będę tego kiedyś potrzebował.
Życzę wam wszystkim żebyście kiedyś poczuli to co ja teraz czuję i oby mój następny post nie opowiadał o tym, że się myliłem :D
Tagi: dobrze w chuj, w pyte jeża, zajebiściePro8bl3m…
24 marca, 2019, Autor: NukaTo nie będzie typowy wkurw, to będą wspomnienia z dystansem i próba pogodzenia się z miejscem, w jakim zdarzyło mi się być.
Jakiś czas temu trafiłam na bardzo randomową imprezę. Impreza miała taki charakter, a nie inny – bo jak się okazało – gospodarz wcześniej nieźle się kamuflował ze swoimi mrocznymi i zagadkowymi upodobaniami. Czar goryczy dodawał fakt, że byłam tam sama ze znajomą, a tabliczka z napisem „wyjście ewakuacyjne” praktycznie nie istniała.
Skrócę zatem – byłyśmy w ciemnej dupie, bez możliwości powrotu przez najbliższe 7-8 godzin…
Imprezę opiewało sześć osób, w tym my dwie i czterech panów. Pragnę w tym miejscu dodać, że to było czterech, ładnie już porobionych panów, z czego znałam tylko jednego z nich. I pomyśleć, że ten właśnie „romantyk-gospodarz” poznany z innej strony, wcześniej smalił do mnie cholewki… Od samego wejścia do mieszkania owego patusa (bo tak już o nim będę pisała) nie przywitano nas chlebem i solą, a pytaniem, czy długo się z moją koleżanką znamy. Co byście pomyśleli? Wówczas skala czujności po tym pytaniu wywindowała u mnie niesamowicie wysoko i kazała być kurewsko baczną i ostrożną aż do momentu opuszczenia tego miejsca. Widziałam po kumpeli, że jej także coś silnie przelało się we flakach. Zrobiło się mniej śmiesznie. Bynajmniej nam.
Usiadłyśmy, próbując nie dać po sobie poznać, że trafiłyśmy nie do tej bajki, cośmy chciały. Ba, pomyliłyśmy nie tyle książki, co nawet kurwa księgarnie…
Od lewej… Na pufce usiadł sobie K.
K. miał oczy tak porobione, że przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, kto mu aż tak symetrycznie przypierdolił, tworząc dwa ciemne lima pod nimi. Ale to nie były lima. Podobno to był jego naturalny look. Wisienką na torcie była jednak skala idiotyzmów, jakimi K. okraszał ten mało przyjemny wieczór. Dowiedziałam się na przykład, że bezsensem jest studiować, nie robiąc przy tym doktoratu. Że – jak to ładnie określił – „jak się studia zaczyna, to się je kończy”. Inną sugestią było to, iż „kobietę trzeba sobie wychować”. Zastanawiam się tylko, czy muszę w tym miejscu Was moi Drodzy informować, że owy intelektualista nie miał ani studiów, ani kobiety?
No. Także tego…
Obok na kanapie kolejny kolega. Mówcie co chcecie, imienia jego nie znam, bo nawet nie wiem, czy nam się przedstawił. Jego obecność polegała tylko na tym, że umiejętnie milczał. Nie pamiętam jego głosu, nie wiem nawet czy umiał mówić. Ktoś rzucił, że tak. W każdym razie dobrze doprawiał scenariusz „imprezy” swoją skrupulatną ciszą, a gdyby miał tam odgrywać jakąś filmową rolę, to byłaby to rola grabarza. Sprzątnąłby, gdy byłoby już po wszystkim.
Wtedy moja kumpela. Niemowa opisany powyżej siedział tuż obok niej, jak kot lekko na obręczach kanapy, a więc może milczał dlatego, że próbował z góry oszacować jej biust. Nie wiadomo do dziś…
Następnie ja, a obok mnie Waśnie Pan.
Waśnie Pan – kanalia – kłamca – gospodarz-(nie)romantyk – leń. To ma przed nazwiskiem, a raczej powinien mieć, tak jak i jego „dobry przyjaciel”, pan el doktor K. Mój adorator siedział w bardzo strategicznym miejscu, aby mieć wszystkich na oku, bo… daleko, niemal na samym końcu narożnika. Na tyle daleko ode mnie, że miałam wrażenie, że to nie jest ta sama osoba, którą kiedyś poznałam. Nie to, żebym tęskniła za jakimś jego uściskiem, ale widać, że bardzo mu zależało na tym, aby przy kolegach nie wypaść na pantofla. I bardzo mu się to udało. Bo nie wypadł. Wypadł na gbura. („kobietę trzeba sobie ustawić” – no, wiecie o co chodzi…) Acz, to i tak kropla w oceanie żenady, jakiej doświadczyłyśmy.
Gospodarz utrzymywał pozory dobrej imprezy pytając, czy czegoś nam nie brakuje. Zaiste, największą potrzebą tego wieczoru był dla mnie sok pomarańczowy, a nie własne bezpieczeństwo, skurwysynu. Grunt, że byłeś spostrzegawczy. Dziękuję za ten sok.
Po jakichś dwóch godzinach wpadł D. Chyba najnormalniejszy z męskiej populacji tam obecnej.
D. usiadł na pufce obok K., centralnie na przeciwko nas dziewczyn. Z początku wygadany, miły, sympatyczny, wesoły. Po pewnym czasie zjadł jakieś ciastko ze stolika. (I tutaj właśnie didaskalia – bardzo ważny fakt – z poczęstunku tam obecnego na tyle osób, były TYLKO: mięso, sałatka z fety i ogórka, jakiś suchy chlebek i ciastka na jeden półmisek). Po jakichś 15 minutach D. zjadł drugie. I po pół godziny zamilkł prawie na amen. Czy ktoś z Was może wie, co owe ciastka mogły mieć w składzie, że kolega zwiesił się na kilka godzin, nic nie mówił, zaczerwienił dość mocno i przez kilka godzin z dziwnym uśmieszkiem wgapiwał się tylko w nas dwie, sprawiając wrażenie, że chłopaków obok nawet nie ma? Rozkminiam to już któryś tydzień, ale każda pomoc wskazana.
Na całe szczęście od momentu wejścia, zjadłyśmy tam jedynie mięso prosto z piekarnika (licząc na to, że gdyby co – to wysoka temperatura zabiła jakiekolwiek obecne tam kurestwo), którym i oni się raczyli. Do czego zmierzam – ciastka były nam podsuwane pod nos kilkukrotnie i to już od samego wejścia… Dość dziwne, bo zazwyczaj częstuje się gości czymś porządnym, a wszelkie zapychacze chyba są później, no nie? W każdym razie, osobliwe i tak, że na męskim stole zabrakło rzeczy typu: chipsy, paluszki, krakersy – czyli typowo (zdawałoby się) zwyczajnych i powszechnych przekąsek, a był półmisek jasnych ciastek, których żaden z nich (poza nieświadomym D., który przyszedł później) nie ruszył.
Na szczęście obie mamy ten sam radar z kumpelą na wątpliwych cukierników.
Ta „impreza” ma jeszcze wiele wątków, Moi Mili. Pamiętam, że w telewizji leciały jakieś hiphopowe teledyski. W pewnym momencie, pato-romantyk-gospodarz stwierdził, że tej blondi z teledysku „Molly” to by nawet kijem nie ruszył, na co dostał aprobatę wystrzelonego w kosmos pana K. Czułam, że pływamy już w oceanie żenady. Ba, oni nawet już tam nurkowali, a my na potrzeby przetrwania, udawałyśmy, że wcale nie jest tak chujowo, na ile to wszystko wygląda. Do dzisiaj Pr8bl3m skleja mi się z tamtym wieczorem i myślę, że Tuszyński by to sprawnie opisał. Może mu to zlecę.
Jak się skończyło… Spierdalałyśmy stamtąd nad ranem, pierwszym pociągiem, jaki był. Wtedy, kiedy gospodarz soczyście spał w pokoju obok, a reszta ekipy powinęła się wcześniej.
No i nigdy. Nigdy kurwa więcej.