Wkurwienia w kategorii: ‘Opowiadania’
Jest to historia na faktach bezspornie autentycznych niewątpliwie namacalnych
4 listopada, 2024, Autor: Cyk Pyk-Nie mogę dojść! – krzyknął Ormiański Onanista.
Usłyszała to Bezdzietna Kasia, która akurat przebywała na balkonie piętro wyżej. Zrobiło jej się mokro i postanowiła urzeczywistnić swoje fantazje. Opuściła więc majtki do kolan i rozsiadła się na wygodnym fotelu… Kiedy nagle… Zadzwonił jej telefon.
-Halo? – zapytała Bezdzietna Kasia.
-Musisz natychmiast założyć majtki i uciekać z mieszkania – odpowiedział nieznajomy głos.
Bezdzietna Kasia szukała wzrokiem po oknach sąsiedniego bloku swojego podglądacza, ale nie mogła go zlokalizować.
-Kim jesteś? – zapytała.
Usłyszała jednak w słuchawce jak nieznajomy rozłączył się.
-Hmm. Dlaczego nie mogę się mastrubować w moim mieszkaniu na balkonie? – zadała sobie pytanie.
Wtem w sieni zadzwonił dzwonek. Bezdzietna Kasia założyła swoje koronkowe majtki i ruszyła ku drzwiom wejściowym. Zajrzała przez wizjer i ujrzała nieznajomego mężczyznę. Mężczyzna ten był bardzo spięty i nerwowo czekał aż otworzą się drzwi.
-Kto tam? – zapytała Bezdzietna Kasia.
-To ja do ciebie dzwoniłem. Otwórz szybko nie mamy dużo czasu – zabrzmiał stłumiony, pełen nerwów głos.
-Ale ja pana nie znam – odparła.
-Posłuchaj! Za chwilę będzie tutaj Formacja Moherowych Sędziów, aby cię osądzić za świecenie cipką na balkonie. Oni cię skażą na wieczne potępienie, a potem zakopią cię żywcem!
-Jest pan niesamowitym zwyrolem i się pana boję – wypowiedziała zaniepokojona.
-Jak chcesz! Ostrzegałem! O jeny oni już tu są! – krzyknał i począł uciekać na dach.
-Za nim! To zdrajca – krzynknęła Bezlitosna św. Jadwiga wbiegając na piętro.
-On mówił prawdę. Oni przyszli mnie zabić – szepnęła cicho przerażona Bezdzietna Kasia.
Kasia przyglądała się członkom FMS przez wizjer. Mieli oni maczety, pochodnie, krucyfiksy. A jeden z nich miał linę z przygotowaną pętlą oraz ikonę symobolizującą ich przynależność. Twarze mieli zdeformowane nienawiścią oraz latami majaczenia do siebie pierdół o świętym stwórcy, który stworzył ich na swoje podobieństwo czyli bez genitaliów. Wtem odezwał się Duszy Wyzwalator:
-Przyszliśmy po ciebie ty ladacznico. Otwórz drzwi, a obiecuję że śmierć będzie szybka i bezbolesna. Jesteś dziełem Dziewczyny Szamana. Twoje genitalia są obrzydliwe i obrażają nasze uczucia religijne.
Kasię ogarnęła panika. Zaryglowała dodatkowym zamkniem drzwi.
-Do jasnej cholery, mój penis jest zepsuty! – ryknął Ormiański Onanista.
Kasia usłyszawszy swojego sąsiada ruszyła w stronę balkonu i ze łzami w oczach krzynkęła do Ormiańskiego Onanisty:
-Pomóż mi, oni tu są! Chcą mnie zabić!
-Aaa to pani. Kto chce panią zabić? – zapytał Ormiański Onanista trzymając swojego penisa w dłoni.
-To Formacja Moherowych Sędziów! Przyszli po mnie.
-Ooo kurwa! – odparł Ormiański Onanista. Po chwili jego penis zdecydowanie się zmniejszył.
-Pani Bezdzietna Kasiu, zaraz u pani będę, tylko dojdę – odparł i zniknął w swoim mieszkaniu.
Kasia stała na balkonie i patrzyła w dół szukając wzrokiem Ormiańskiego Onanisty.
-Heeeeeeej! – usłyszała jak z góry dobiega wołanie.
-Tutaj jestem! – krzyczał nieznajomy.
Kasia próbowała dojrzeć nieznajomego, ale rażące słońce utrudniało jej nawiązanie kontaku wzrokowego.
-Zadzwoniłem po… – wypowiedział ostatnie słowa, gdy otrzymał cios nożem w plecy od Bezlitosnej św. Jadwigi, patronki starych bezpłciowych grzybów.
Po chwili Bezdzietna Kasia ujrzała jak ciało nieznajomego mężczyzny poczęło szybować w dół.
-Nieeeeee! – krzyknęła zdruzgotana.
-Ha ha ha ha ha, ty będziesz następna – śmiała się Bezlitosna św. Jadwiga.
-Przestań! Ty zjebie genetyczny! Jesteś chora! – krzyczała donośnie Bezdzietna Kasia.
Wtem na klatce schodowej rozległ się hałas przypominający strzały z broni maszynowej. Kasia upadła na podłogę na swoim balkonie zasłaniając głowę rękoma.
Był to w istocie karabin AK 47. Ormiański Onanista niczym Rambo oddawał strzał za strzałem w stronę członków FMS. Jego twarz pełna wysiłku i złości, przypominała tą z posiedzenia na tronie. Krew tryskała na ściany. Trupy padały jeden za drugim. Pochodnie zapalały ich ciała. A wibracje karabinu były tak silne, że pod ich wpływem penis Ormiańskiego Onanisty stanął na baczność w majtkach.
-Może życzycie sobie więcej ołowiu towarzysze? – powiedział do siebie Ormiański Onanista śmiejąc się w głos, żując przy tym gumę miętową i oddając kolejne strzały.
W jednej chwili zapadła grobowa cisza. Skończyła się amunicja. Gęsty dym, który wydobywal się z lufy opadał na podziurawione ciała członków FMS. Bezdzietna Kasia odwróciła głowę w stronę mieszkania i nasluchiwała. Ormiański Onanista opuścił broń i trwał w swojej zadumie.
-Taaak… Teraz jestem spokojny – warknął pod nosem Ormiański Onanista. Splunął przed siebie gumą i czekał.
Kasia niczym spłoszona zwierzyna, ale wiedziona nieodpartą ciekawością zbliżała się ku drzwiom by przez wizjer zobaczyć co się tam wydarzyło. Ujrzała Ormiańskiego Onanistę patrzącego na stos bezgenitalnych ciał. Po chwili otworzyła zamki i uchyliła drzwi. Ormiański Onanista przyjął gardę i wymierzył broń w Kasię, ale po chwili usmiechnął się rzucając w jej stronę:
-Pani Kasiu, już wszystko dobrze. Odesłałem te podejrzane eksperymenta do ich stwórcy.
Nagle zza Ormiańskiego Onanisty wyłoniła się postać z nożem.
-Uważaj! – krzyknęła Bezdzietna Kasia.
Była to Bezlitosna św. Jadwiga. Zamachnęła się nożem, ale Ormiański Onanista zrobił unik. Noż wbił się w drzwi od mieszkania Bezdzietnej Kasi. Bezlitosna św. Jadwiga upadła na kolana parskając:
-Wy ziemskie seksowne istoty! Macie te swoje narządy i grzeszycie każdego dnia. My nie
możemy na to patrzeć. My nie możemy uprawiać seksu. Nie mamy czym. Dlaczego… Dlaczego… – Szlochała Bezlitosna św. Jadwiga.
Na miejsce przybył Psi Patrol.
-No ładnie. To będzie od groma papierkowej roboty… – powiedział aspirant Drożdzówka dojadając pączka do swojego partnera śledczego inspektora Kluseczki.
-Ooo zobacz a ten miał wykupioną prenumeratę Playboya – zaśmiał się inspektor Kluseczka rozchylając długopisem służbowym klapy kurtki jednego z martwych członków FMS.
-Pani pozwoli z nami – dodał aspirant Drożdżówka i zakuł w kajdanki Bezlitosną św. Jadwigę.
Bezdzietna Kasia patrzyła pożądliwie na Ormiańskiego Onanistę, gdy ten zamyślony stał z bronią zawieszoną od strony lufy na ramieniu.
-Mój bohater! – powiedziała Bezdzietna Kasia.
Ormiański Onanista uśmiechnął się, bo wiedział że nie będzie musiał już samodzielnie się zaspokajać. A poźniej seksili się długo i szczęśliwie w mieszkaniu, na ich ogromnym do seksu stworzonym łóżku u Bezdzietnej Kasi.
Tagi: opowiadanie, ormianski onanistaPrzypadki Tycjana Niegramota
2 października, 2024, Autor: lukePewnego dnia Tycjan Niegramot wpadł na fenomenalny pomysł jak zarobić pieniądze.
Z kolegą Waldemarem wymyślili, że będą zbierać kasę na głodujące murzyniątka w Kongo.
Udali się więc na prowincjonalną parafię gdzieś w Polsce.
I tam zorganizowali konkurs na najlepsze zdjęcie parafian, które może poprzeć misję w Kongo.
Podczas niedzielnej mszy przeglądali zdjęcia, które były wybitnie chujowe.
Nagle katechetka wezwała do spontanicznej modlitwy przed ołtarzem czworo dzieci i kolegę Waldemara.
Dzieci zmanipulowane i zindoktrynowane coś tam pierdoliły.
Kolega Waldemar otrzymawszy mikrofon milczał.
Zmuszony przez katechetkę do odpowiedzi wyznał szczerze, że on w to wszystko nie wierzy i nie będzie pierdolił farmazonów.
Wśród wiernych zgromadzonych w kościele zawrzało.
Zdrada ! – zakrzyknęli i uznali akcję wspierania dzieci w Kongo za jeden wielki wałek.
Tycjan korzystając z zamieszania czmychnął z kościoła.
Dzielny proboszcz podążył za nim i chwycił go za szmaty.
Tycjan się nie nie perdolił i wyjebał katabasowi z bańki.
Proboszcz zaczął się szarpać i bulgotać.
Niegramot zauważył kamień do ogórków leżący na przykościelnym trawniku.
Wyjebał tym kamieniem w łeb proboszczowi, który zaczął charczeć.
Wyjebał mu drugi raz.
Proboszcz charcząc zaczął wzywać na pomoc kościelnego.
Trzecie uderzenie kamieniem w łeb skutecznie wyłączyło fonię proboszczowi.
Tycjan chwycił spaślaka za nogi i zawlekł za kościół, po czym zjebał go z wysokiej skarpy w krzaczory.
Do kościoła nie mam co wracać – pomyślał – ale trzeba ratować Waldemara.
Niegramot udał się niezwłocznie do pobliskiego miasteczka, gdzie zatrudnił się u turasa w kebabie.
Przekonał turasa, że przed kościołem (tam gdzie został kolega Waldemar) będzie festyn – czy odpust – chuj jak zwał tak zwał i że warto pojawić się tam z kebabem.
Turas poszedł na to.
Wsadził Tycjna w granatowego dostawczaka Mercedesa kaczkę z 1978 roku wypełnionego po brzegi ciepłymi porcjowanymi kebabami i hamburgerami gotowymi do wpierdolenia.
Tycjan pojechał ratować Waldemara.
Przed kościołem zakrzyknął, że żarcie za darmo.
Tłum ruszył.
Niektórzy ze sępolstwa brali po pięć kebabów.
Tycjan rozdawał, po czym oznajmił, że towar mu się skończył, ale pojedzie po nowy tylko potrzebuje Waldemara do pomocy.
Rozentuzjazmowany tłum się zgodził.
Gdy Waldemar znalazł się w kabinie – Tycjan powiedział – spierdalamy!!!
No i zaczęli spierdalać.
Chcąc porzucić Mercedesa zajechali na jakieś wygnojewo na wąski dworzec kolejowy.
Pech chciał, że Tycjan wjechał na peron, a cofając nierozważnie zajebał siedmiu ludzi w tym dzieci.
O kurwa – pomyśłał…
Spierdalamy dalej…
Do Niemiec….
I tak uciekali, a nie było łatwo, gdyż układ hamulcowy Mercedesa pozostawiał wiele do życzenia.
Na dworcu kolejowym w Berlinie okazało się, że wszyscy na wszystko mają wyjebane i kasa biletowa na pociągi do Paryża jest nieczynna do godziny 14.
W tym wypadku Tycjan wdrapał się na dach autobusu rejsowego, na którym leżał już jakiś człowiek ze służb specjalnych.
Szukał on Tycjana, ale nie zajarzył, że Tycjan to Tycjan i dał mu potrzymać swój służbowy pistolet.
Tycjan nie był głupi i strzelił mu prosto w łeb, po czym zrzucił nieboszczyka z jadącego autostradą autobusu.
W tym samym czasie na dachu innego autobusu Waldemar podążał w siną dal….
Tagi: opowiadanieKur*stwo
10 września, 2023, Autor: NukaMiałam kiedyś u siebie na studiach dwie dziewczyny.
Pierwszą z nich nazwijmy A. Drugą M.
A. z M. zaczęły się przyjaźnić na drugim semestrze pierwszego roku, kiedy to M. do nas dołączyła, przenosząc się z innej uczelni. Na początku jeszcze były w miarę normalne, w sensie szło z nimi normalnie pogadać, wyjść gdzieś czy coś. Było spoko. Na drugim roku zamieszkały już razem. Od tego czasu A. widocznie fascynowała się M. i nawet starała się mieć podobny do niej sposób bycia, czy ubierania. Było to widoczne dla wielu osób na roku. No więc wynajęły razem te dwa pokoje na parterze jednego z domku jednorodzinnych, gdzie na trzeci pokój dołączyła do nich jakaś laska z innego roku. Byłam tam kiedyś u nich na kawie. Nie ukrywam, że wpierw to musiałam sprawdzić, czy kubek do kawy jest czysty, sądząc po tym, jaki rozpierdol panował w kuchni – można było podejrzewać rozwój innej cywilizacji. Brakowało szczurów, serio. A dodam, że z Sanepidu to ja nie jestem.
Na co dzień na uczelni jednym z pierwszych pytań od jednej i od drugiej było: „A co my w ogóle dziś mamyyy?”. Stan zajebania w akcji był niemal widoczny od samego spojrzenia na ich nieskalane żadną głębszą myślą, twarze. Podobno Woodstock jest raz do roku, a tu miało się wrażenie, że one mają go codziennie. O ile M. jakoś jeszcze w miarę wyglądała i trochę dbała o higienę, o tyle A. do higieny było w chuj daleko. Zawsze jak z nią rozmawiałam, musiałam przyjmować odległość dwóch krzeseł, aby nie poczuć tego dziwnego zapachu z ust. Jestem w stanie wiele zrozumieć i zaakceptować, ale jeśli ktoś ma długo nieleczoną próchnicę w kilku zębach, co daje efekty, jakie daje – dystans jest konieczny. Tak waliło przez całe studia, ale teraz nie o tym…
Dziewczyny imprezowały przynajmniej co dwa dni. Jak tylko zdarzało się na uczelni jakieś okienko, leciały na chwilę na chatę „dospać”, potem wracały, albo i nie – a wieczorem zaś kolejne balety. I mimo, że sama nie byłam jakimś nerdem, co nie wynurzał z domu, o tyle tempa ich imprezowania nie powstydziłby się chyba żaden z uczestników Love Paradise. A tych kwestii „love” właśnie było najwięcej. No dobra… Nazywajmy już kurestwo po imieniu.
Z tego co było mi wiadome, latały na grubo po akademikach oblegiwanych przez ich „kolegów”. Budziły się w różnych miejscach i w różnych konfiguracjach. Wiem to nawet nie z plotek, a z faktu, że same zainteresowane były dumne z zaliczania kolejnych typów.
Raz przypadkiem byłam na imprezie z jedną i z drugą. Spierdoliłam stamtąd po kilku godzinach, bo jakieś resztki instynktu samozachowawczego mówiły mi, że zrobię sobie gruby przypał samym tym towarzystwem. Już pomijam, że chlały jak faceci. O ile większość facetów ma głowę do picia, o tyle nie wiem co one wtedy miały… A w klubie już i tak były ostro zaprawione. Wystrzelone na dobre, uderzały na parkiet, a tam już działo się, co dziać się miało. Czasem jedna znikała w kiblu na dłużej, czasem druga. Nie wiem – nawet nie szłam zobaczyć, kto był tam z nimi.
Przyspieszmy czas teraz o kilka lat w przód.
Jakoś tak udawało się im kulać, od zaliczenia do zaliczenia (nie tylko przedmiotów) i wbrew temu, co odpierdalały – dokulały się aż (sic!) do trzeciego roku. Na miesiąc przed obroną – jedna z drugą obudziły się, że to jakąś pracę trzeba pisać. Głęboko czasowo w dupie, zaczęły latać po bibliotekach, z myślą, że oszukają przeznaczenie. A tu chuj. Życie wyciągnęło Jokera.
Wiedząc, że jest już po obiedzie, A. na tydzień przed końcem oznajmiła, że pierdoli to wszystko i że wyjeżdża za granicę. Ciocia załatwiła jej pracę w opiecie u osób starszych i spierdoliła zaraz następnego dnia. Bo i nad czym tu się zastanawiać… Dziś, po latach – myślę, że to wszystko to było zajebiście duże uproszczenie. Po prostu skumała, że obronić się nie obroni, starzy nie dadzą jej w domu żyć, w mieście jest grubo spalona za imprezowanie i kurestwo – dlatego jedynym sensownym rozwiązaniem było zabrać dupę w troki przy pierwszym nadjeżdżającym Flixbusie i zagrać w nowe początki. Tak też się stało.
Po krótkim romansie z opieką, ciotka załatwiła jej jakąś pracę biurową, w której siedzi do dziś. No by w sumie siedziała, gdyby nie fakt, że najprawdopodobniej ciocia załatwiła jej również typa, sąsiada – z pochodzenia Niemca. I tak oto, niczemu nieświadomy Niemiec, związał się z laską, która z Polski wywiozła większy przebieg niż przeciętny Ford, czy Matiz. Jest dla mnie kupą śmiechu, kiedy teraz widzę na Facebooku, jak to dziś gra dobrą żonę i matkę na niemieckiej ziemii. Niczym Kopciuszek zamieniony w Królewnę, musi teraz udawać przed rodziną i znajomymi dobry PR. Przed rodziną, bo przecież jej „wyszło” i ułożyła sobie życie, przed znajomymi, bo przecież: Ej noooo, jakie kurestwoooo? Spójrz – mam męża, dziecko, pracuję.
Przypomnijmy kolejny raz, że innego już wyjścia nie miała, jak tym razem – złapać niemieckie gacie, bo polskich już by na nią zabrakło.
Teraz M.
M. zaszła w ciążę na trzecim roku.
Poznała gdzieś kiedyś jakiegoś typa, z którym to była całe kilka miesięcy i… wpadli. No ale cóż mogła na to rzec – przecież planowane. Co łatwo się domyślić, studiów również nie skończyła. Potem już jak w rollercoasterze. Rozstawała się z tym młodszym typem, potem znów do niego wracała. Koniec końców – w przypływie endorfin i oksytocyny, przyjęła jego oświadczyny i krótko po tym – wzięli cywilny. Ostatecznie to nie przetrwało nawet roku. Akcja rozwodowa i bejbik na karku na jej głowie. Też większych perspektyw nie było, studiów brak, doświadczenia zawodowego również brak, więc trzeba było coś na prędce wymyślić. Młodzik, ojciec dziecka – też jeszcze na studiach, więc no C’ommon, jakie alimenty? Teraz zgadnijcie co…
Pewnie nowy typ? Ha, bin-go! :)
Nawinął się jakiś policjant z własną chatą, który wziął ją i nieswojego bobasa pod dach. Na Facebooku wrzuca jedynie co jakiś czas swoje zdjęcia, prawie jak z jej niewinnych, studenckich czasów…
Tutaj, drogi Czytelniku, pojawia się kilka pytań:
1. Co kieruje faceta do związku z Fordem lub Matizem?
2. Czy taką kobiecą hipokryzję tępić?
2. Czy śmiać się takim ludziom w twarz?
Myślę, że obie lepiej i tak nie mogły trafić. Raz, że nie miały innych perspektyw, a dwa – że Niemiec nic nie wiedział. I chyba dowiedzieć się nie chciał. Jakoś tak tylko… do Polski wcale nie przyjeżdżają. Wiem Czytelniku, że znasz odpowiedź, czemu.
Pytanie numer 4. Czy powinno nam być żal nieświadomego Niemca i pewnie równie mało świadomego policjanta, którzy teraz bawią się z nimi w dom?
Cóż… w obu wypadkach – widziały gały co brały. Nie zdziwiłabym się, gdyby jeden z drugim był regularnie u urologa i nie mógł się z niewiadomych przyczyn doleczyć.
Ale póki aktorzy szczęśliwi, niech karnawał trwa!
Pozdro.
~ Wasza Nuka, jak zawsze.
Dziś już ani cześć, ani czołem…
7 października, 2022, Autor: Nuka– Cześć i czołem!
Tak zawsze witała się moja była szefowa. Wchodziła do biura i wszyscy wiedzieli, że ani „cześć”, ani „czołem” nie zweryfikuje tego, w jakim weszła nastroju. Mogła to być zarówno kipiąca pokrywka, jak i bigos dochodzący na małym ogniu. Nikt nie wiedział, czy jej szalony uśmiech z porcelanowymi zębami to zwiastun piątkowego team buildingu, czy raczej tego, aby zanurzyć łeb w papierach i reagować tylko w razie usłyszenia własnego imienia. Ot – to była czarownica.
Jej czupryna przypominała mi zawsze rasowego pudla. Kręcone loki wiły się jak u lalek z dawnych segmentów naszych ciotek.
Chód zaś miała typowo męski. Wiecie o czym mówię – ociężały, pewny krok. Miała w sobie coś, co kazało nam myśleć, że jest self-mejdem w tym biznesowym, miejskim półświatku. Pozwoliła nam wierzyć w ogromny rozwój firmy, niepoprzedzony jakimiś sensownymi dokonaniami. Tych dokonań nie ma do dziś, ale idea była słuszna. Nie było tu owocowych czwartków, jednak obie z zastępczynią banany miały zawsze, jak przychodziło do świątecznych zdjęć. Kilka mikołajów z czekolady terravita, aby nas przedświątecznie nastroić, leżało na naszych biurkach, nim ktokolwiek przekroczył próg firmy 23 grudnia.
Z pracy w tym miejscu lubiłam tylko kawę z ekspresu. A trzeba dodać, że lepiej było nie chodzić na nią za często. Należało przy tym pokonać smoka, czyli owego pudla, który to siedział między moim biurem, a czymś na kształt korytarza połączonego z działem HR. Czujne oko pudla, niby zaaferowana księgowością i całym tym syfowskim ZUS-em, na który się przedsiębiorcy skarżą, potrafiło wyłudzić kilka sekund, aby rzucić spojrzenie pełne mroku, zimnej pustki i tajemniczości. Robiła to na tyle skutecznie, że nawet pianka w kawie opadała sama, nim człowiek doczłapał się do biurka.
W biurze miałam jedną fajną kumpelę. Siedziałyśmy obok siebie, niemal biurko w biurko, a powroty z pracy wspominam udanymi śmiechami z całego tego cyrku. Zżyłyśmy się na tyle, że kontakt mamy do dziś i wspomnienia z tamtego mało udanego epizodu zawodowego, również czasem jeszcze – przejawiają się w naszych rozmowach.
Zmierzam do tego, że było to miejsce, w którym chyba na tamten czas – nie znalazłam się przez przypadek, bo zapoczątkowałam falę odejść dla osób, które były tam kilka lat. Pamiętam, że to było po świętach, jakoś styczeń. Być może perspektywa Sylwestra i całego tego noworocznego nastroju sprawiła, że powiedziałam sobie, że nie zostanę tam ani kropli krwi dłużej. Powiedziałam o tym kumpeli z biura. Przyjęła to normalnie, trochę nawet na chłodno – bo miała świadomość, że wiąże się to ze zwielokrotnioną dla niej pracą. Tego samego dnia, złożyłam papiery. Jako, że ona też nienawidziła tego miejsca podobnie mocno jak ja – odeszła jakoś miesiąc/dwa po mnie. W międzyczasie uciekła nasza znajoma z działu HR. Też już miała dość słuchania krzyków, wiecznych pretensji pudla i jej niesprecyzowanych oczekiwań. Gośka zresztą miała na to swój sposób – była uprzejmia i miła dla niemiłych i nieuprzejmych, ale minusem było to, że mocno to odreagowywała. Kilka razy minęłam ją ze łzami w oczach na korytarzu. Mówiła kilkakrotnie, że ma dość, ale będąc samotną matką – ciągnęła ten wózek „dla dobra syna”. Niedługo po Gośce, jedna zaszła w ciążę i ślad po niej zaginął. Do dziś nie wiadomo, co tam się podziało, ale podobno już do firmy nie wróciła. Podobnie było z Asią, która w równie błyskawicznym tempie, poczuła instynkt macierzyński i odleciała czym prędzej. Nagle połowa firmy zrobiła się bardzo płodna. Był jeden chłopak, ale go zwolnili. Nie oddał jakichś tam kluczy szefowej – czyt. zapomniał, czy nie wiedział, że ma przynieść i tyle go widzieliśmy. Na pokładzie została wtedy prawa ręka szefowej – czyli jej dyrygent, a w zasadzie pułkownik rozsyłania ostatnich ocalałych po kątach oraz dwie dziewczyny z HR. Ekipa musiała na cito dokoptowywać nowych członków zespołu, bo nie były w stanie ze wszystkim wyrobić.
Nic dziwnego. Statku już nie było, trzeba było zacząć ratować tratwę.
Zaczęły zatrudniać na zlecenie, bo już totalnie nie miały nadziei dla nowych pracowników, zwłaszcza przy kilku ciężarnych w ostatnim czasie i przy nowej makulaturze o rezygnacji drugiej połowy zespołu, a przy tym – umowy te opiewały na śmieszne kilka tygodni. Potem zaś były wydłużane o następne kilka tygodni. I tak niemal w kółko. Czysty cyrk, czyli to – co pudle lubią najbardziej.
Spotkałam ją kilka razy na mieście. Jak to ona, niby zaaferowana swoimi sprawami, ja zresztą – co dość oczywiste – też nie patrzyłam zbyt intensywnie w kierunku lokowanej porcelany, bo nawet po latach – po co było odświeżać wspomnienie o spojrzeniu zimnej i niewzruszonej skały.
Jak dla świeżaka po studiach i pierwszej pracy w zawodzie, to miałam wrażenie, że życie przybiło mi piątkę. Soczystą.
Ręką Pudziana.
Prosto w twarz.
Naukowe realia mocno różniły się od klimatu, którego doświadczyłam na pierwszej swojej, zawodowej scenie.
Bo sceny to tam były – iście dantejskie – i to, że to miejsce jeszcze w jakiś sposób funkcjonuje – zawdzięczyć można chyba tylko temu, że szefowa jest jakimś pociotkiem miejskiego urzędasa. Nie wiem, zostawmy to jej, ale ciekawym jest, że po tym zdarzeniu – co roku na tych wigilijnych zdjęciach – tylko połowa obsady jest ta sama. Jak łatwo też się domyślić, nikt nie robi większej kariery, bo pudel skutecznie ją blokuje. Oznaczałoby to też pewnie, że sama musiałaby w którymś momencie abdykować, a jakieś podstanowisko managera na ten zwierzęcy folwark – rzecz jasna, nie było przewidziane. Tego jej narcystyczna osobowość już by nie zniosła.
Zastanawia mnie tylko, ile jest jeszcze takich januszexów na świecie, tworzących na wejściu piękne wizje, gdzie podcina się skrzydła młodym ludziom, daje im taki prewencyjny wpierdol, tak żeby o – nie myśleli, że będzie łatwo, a na koniec – zależnie jeszcze od koniunkcji Marsa z Uranem – wyrzuca ich za nie przyniesienie w zębach kluczy. Cieszę się, że to ja zrezygnowałam z nich, a nie na odwrót. Bo taki obrót sytuacji byłby tylko kwestią czasu w tej firmie. Co zabawniejsze – jak się okazało po podpisaniu już umowy – obie z zastępczynią lubowały się w sprawach sądowych i dość często słychać było za ścianą ich głośno precyzowany plan na któregoś z klientów, w których to nie brakowało stwierdzeń typu: „tak, dojebiemy go do ziemii”, co siłą rzeczy – chyba nawet słusznie – napawało słyszących to pracowników strachem i lękiem. Fajny start kariery zawodowej, co nie? :D
Dziś myślę o tym: Kurwa, gdzie ja byłam…
Dziś już czytam didaskalia. Pismo małym druczkiem na końcu umowy jest ważniejsze, niż to, co jest na jej wstępie. Czytam wszystkie aneksy, które ktoś mi wręcza. Czarno na białym, lubię mieć dowody. Ale życie srogo uczy. To cenne, drogie lekcje, mocny wpierdol, a jak się nie nauczysz – to wierz mi, że życie daje Ci powtórkę w nowym miejscu. Dlatego zawsze lepiej jest zaliczyć sprawdzian za pierwszym razem.
Jak zawsze:
~~ Wasza Nuka ~~